Co z tą oświatą?
Zupełnie niedawno w wielu mediach zawrzało po liście skierowanym przez rzecznika praw dziecka do Minister Edukacji Anny Zalewskiej. Traktował on o zbyt dużej ilości zadań domowych, które zadawane są dzieciom w szkołach. Dla mnie osobiście temat jest bardzo aktualny. Mam syna, który uczy się w czwartej klasie szkoły podstawowej. Przez pierwsze trzy lata nauki w szkole nie zaobserwowałam, aby dzieci były obciążane zbyt dużą ilością zadań domowych. Wręcz przeciwnie – miałam wrażenie, że wychowawca klasy podchodzi z wielkim rozsądkiem do ilości zadań domowych. Znałam jednak i znam relacje mam, które miały dzieci w klasach równoległych, bądź rok wyżej i tam sytuacja już nie wyglądała tak różowo. W rozmowach z wieloma osobami często słyszałam, że ich dzieciom zadają tyle zadań domowych, że po przyjściu ze szkoły mają w zasadzie czas na zjedzenie posiłku, a później do samego wieczora siedzą przy książkach. Tak nieraz porównywałam sobie ich spostrzeżenia z własnymi i z jednej strony byłam zadowolona, że syn trafił na taką wychowawczynię, na jaką trafił. Z drugiej zastanawiałam się jak to będzie po zmianie wychowawcy? Na ile sytuacja zmieni się, kiedy nauczycieli będzie kilku, a nie jeden?
Przeskok
Oczywiście, tak jak się spodziewałam, zmiany są zauważalne. Więcej przedmiotów, więcej obowiązków, więcej zadań. Jeszcze nie jest źle, ale widzę, w jakim kierunku to zmierza. W samym październiku w terminarzu klasy mojego syna odnajdziemy zapowiedzi 4 sprawdzianów, 1 pracy klasowej, 2 kartkówek (do tego bywają jeszcze kartkówki te niezapowiedziane, bo tych zapowiadać przecież nie trzeba). Z tych 4 sprawdzianów 3 są w jednym tygodniu, dzień po dniu. Do tego dzieci czytają lekturę i odrabiają zadania domowe. Jest szansa, że do końca miesiąca coś w terminarzu jeszcze się pojawi. Nie wspomnę, że wielu rodziców w trosce o edukację i rozwój własnych dzieci, posyła je na popołudniowe zajęcia dodatkowe.
„Widzimisię”, czy sposób na system niedoskonały?
Skoro rodzice posyłają dzieci na zajęcia dodatkowe, to widocznie obowiązków w szkole nie ma znów tak dużo. Czy aby na pewno? Czy posyłanie dzieci na zajęcia pozalekcyjne jest fanaberią rodziców? Gdybyśmy chcieli uprościć temat, to śmiało moglibyśmy tak stwierdzić. Problem jest jednak złożony i prostej odpowiedzi nie ma. W mojej ocenie zdecydowana większość rodziców posyła dzieci na zajęcia dodatkowe, ponieważ nasz system edukacji nie odpowiada realnym potrzebom. Przecież rodzice znają swoje dzieci. Widzą ich możliwości, predyspozycje, zainteresowania, talenty. Nie można ich winić za to, że wspomagają rozwój własnych dzieci. Dają swoim dzieciom to, czego nie daje szkoła.
Zrozumieć sen pijaka
Wszystkie dzieci uczymy wszystkiego. Taki mamy system, który zmusza umysły ścisłe do interpretowania wierszy, które niejednokrotnie są totalną abstrakcją, a może nawet alkoholową imaginacją jakiegoś oderwanego od rzeczywistości człowieka. Zapewne żaden humanista nie wyobraża sobie codziennego funkcjonowania bez znajomości wyrażeń wymiernych, całkowania, funkcji logarytmicznych i innych pierwiastków. Każde dziecko jest skazane na ten sam tok nauczania. Każde z nich musi się nauczyć dokładnie tego samego, co kolega, mimo, że przecież dzieci są tak różne.
Zabójczy charakter systemu edukacyjnego
Zabijamy w naszych dzieciach naturalną ciekawość świata. Wkładamy je w jakieś absurdalne ramy i nie pozwalamy z nich wyjść. Nauka w szkole sprowadza się do 45 minut siedzenia w ławce z przerwą na komendę „Kowalski do tablicy!”. Ciekawa jestem w ilu polskich szkołach dzieci na lekcjach mają prawo zadawać nauczycielowi pytania? Ile zajęć prowadzonych jest w takiej formie, aby zachęcać dzieci do dyskusji, myślenia, odkrywania nowego? Na ilu lekcjach usłyszą: nie zadawaj głupich pytań, a na ile zadanych pytań usłyszą odpowiedź „bo tak powiedziałam/em”. Każdy rodzic wie, że dzieci maja naturalną chęć zadawania niezmierzonej ilości pytań. Nie wierzę, że w szkole nie mają potrzeby pytania o wszystko. Mają, tylko przestają pytać, kiedy kolejny raz odczuwają, że nikt na pytanie odpowiedzieć nie chce.
I znów mamy sukces
Jak ja się cieszę, że w końcu został rozwiązany fundamentalny problem polskiego szkolnictwa. Dziękuję opatrzności, że ktoś w końcu pochylił się nad kluczowymi zagadnieniami nauczania w polskich szkołach. Wszyscy przecież wiemy, że podjęcie ostatecznej decyzji, czy dzieci będą uczyć się 6 czy też 8 lat w szkole podstawowej spędzało sen z powiek wielu specjalistom o rodzicach nie wspomnę. Każdy przecież widzi, że przywrócenie 8 klasowych podstawówek rozwiązało najważniejsze, a może nawet wszystkie problemy polskiego systemu edukacji. Od dziś szczęśliwe już dzieci będą zdobywać wiedzę w niedofinansowanych, niedoposażonych szkołach, w których nadal będą uczyć się wszystkiego.
Zdrowy rozsądek
Ciężko jest funkcjonować w oparciu o beznadziejne rozwiązania. W tak niesprzyjających warunkach uratować może nas tylko zdrowy rozsądek i umiar. Nie zgadzam się na taki system edukacji, który w rzeczywistości niszczy dzieciństwo, bo to ma ogromny wpływ na to, jakimi ludźmi staną się w przyszłości nasze dzieci. Oczekuję od szkoły i nauczycieli zdrowego rozsądku. Wierzę, że dzisiaj nauczycieli wychodzący z założenia, że ich przedmiot jest najważniejszy jest już coraz mniej. Życzę sobie i naszym dzieciom, żeby w szkołach uczyli pasjonaci, którzy potrafią przekazać dzieciom nie tylko zakres suchej podstawy programowej. Byłoby wielką niesprawiedliwością stawiać wymagania wyłącznie wobec nauczycieli, dlatego przy tym całym wywodzie o niedoskonałości systemu podkreślę, że niezwykle ważnym ogniwem w procesie nauczania są rodzice. To rodzice winni nauczyć swoje dzieci szacunku do szkoły, nauczycieli i rówieśników. Nie można wychodzić z założenia, że za nasze dzieci odpowiedzialna jest wyłącznie szkoła, bo przecież tak nie jest. Dobra współpraca to podstawa. Nie dajmy się zwariować i pozwólmy dzieciom cieszyć się dzieciństwem.
Amelia Szołtun. Mieszkanka Słubic, która...