Kliknij przycisk i otwórz MENU >>
O triathlonowych osiągnięciach Rafała Borowiaka mieliśmy okazję pisać już niejeden raz. Za nim właśnie największa i najważniejsza jak do tej pory impreza w jego życiu – start na mistrzostwach świata Ironaman na Hawajach. Jak mu poszło za oceanem?

Rafał Borowiak

O tym, że słubiczanin zakwalifikował się na tę imprezę, informowaliśmy w listopadzie ubiegłego roku. Przepustkę wywalczył świetnym startem w Chinach, gdzie był najlepszym z Polaków. Zawody na Hawajach to elitarna impreza, marzenie wielu uprawiających triathlon, także Rafała Borowiaka.

Przygotowania do startu trwały całe miesiące. Każdy, kto porusza się tzw. małą obwodnicą, czyli ul. Rzepińską, nie raz miał okazję obserwować Rafała podczas treningu w charakterystycznym stroju. Planów nie pokrzyżowała mu nawet kontuzja i na początku października ruszył na Hawaje.

Liczba zawodników robiła wrażenie. 2500 uczestników z 82 krajów, w tym tylko 27 osób z Polski. Wśród nich nasz rodzynek, czyli Rafał Borowiak. 13 października do zaliczenia mieli dystans pełnego Ironmana, czyli 3.8 km pływania, 180.2 jazdy na rowerze i na deser… maraton do przebiegnięcia. Iście mordercze wyzwanie.

W tej doborowej stawce nasz triathlonista zajął 893 miejsce (168 w kategorii) z czasem 10:16.36 (międzyczasy: 1:09:29 pływanie, 5:02:46 rower, 3:57:16 bieg). To świetny wynik biorąc pod uwagę warunki w jakich przyszło mu startować (pływanie w oceanie przy wysokich falach, 1750 metrów przewyższeń na rowerze i palące słońce podczas biegu).

Zapytaliśmy go o wrażenia ze startu i przebieg całej rywalizacji. Poniżej jego relacja oraz zdjęcia, które udostępnił naszej redakcji. Zapraszamy do lektury.

---

Pływanie odbyło się w otwartych wodach Pacyfiku. Start wspólny z wody, tak więc zawodnik przy zawodniku. Zakaz używania pianek neoprenowych ze względu na temperaturę wody, która przekraczała 24.5 stopni, tak więc swimskin. Po niemiłych przygodach z meduzami tydzień wcześniej (teraz wiem czemu zawodnicy PRO trenują nawet tam na basenie) usytuowałem się w centralnej grupie. Największa rzeź, jeżeli chodzi o walkę o pozycje, ale wolałem uniknąć paraliżujących poparzeń. Dystans się wydłużył ze względu na znoszące fale, ale płynęło się dobrze. Kilka butów w twarz, dwa razy łapanie okularów, ale to standard przy takiej formule zawodów.

Pierwsze kilometry etapu rowerowego odbywają się jeszcze w mieście Kailua. Tworzą się duże grupy „kolarskie”, ale ja sam jadę swoje. Dopiero po 50 km zauważyłem, że sędziowie zaczęli rozbijać te zgromadzenia, bo był ogólny zakaz draftingu. Posypały się kary 5 min., a namioty Penalty Box szybko się wypełniły. Poranek był miły, 27 stopni, można kręcić. Do nawrotki w Hawi jedziemy pod wiatr, więc noga poczuła impuls. Powrót pod względem prędkości sympatyczny, ale zaczyna doskwierać słońce. Różnica co do innych zawodów, bufety są co ok 12 km i wszystko zmrożone. Na poboczach co jakiś czas problemy techniczne u innych zawodników, ale mój sprzęt daje radę, więc cisnę.

Po rowerze zaczynamy deser. Maraton. Pierwsze kilometry znowu w mieście, masa kibiców, którzy dopingują tak, że człowiek nie odczuwa bólu i leci. Impreza zaczyna się na Queen Ka’ahumanu Highway. Autostrada do nieba. Całe szczęście bufety są mile wyposażone w zimna wodę i lód, dlatego nie zwracam uwagi na straty czasowe tylko chłodzę organizm. Słońce pali niemiłosiernie, buty przylepiają się do asfaltu, ale biegnę dalej. Na 27 km (Energy Lab) zaczynają się sceny rozpaczy. Widzę jak inni zawodnicy leżą na poboczu z drgawkami, kolejni wymiotują, następni przechodzą na chód. Zaczynam sobie w myślach śpiewać Mazurka Dąbrowskiego i biegnę dalej. Czas leci wolno, ale kilometry uciekają. W końcu wbiegam na Ali’i Drive. Tutaj człowiek degustuje się sukcesem. Uczucie nie do opisania. Tylko do przeżycia. I wreszcie upragniona meta.

W tym miejscu trochę hollywódzkiej atmosfery. Dreams come true. Anything is possible. Chciałem podziękować bardzo mojej siostrze Marcie, która dopingowała mnie ze wszystkich sił na każdym etapie tych zawodów, firmie Jokś Budowa Maszyn, Pawłowi i Grzegorzowi Jokś, dzięki którym zrealizowałem to marzenie, jak i również „Ekipie z Dwójki”, która sprawiła mi cudowny prezent w formie nowego stroju. Podziękowania również dla tych którzy trzymali za mnie kciuki, chociaż sprawiłem im nieprzespana noc. To bardzo buduje. Jeszcze raz ogromne dzięki.



---

Nic dodać, nic ująć. Po takiej relacji, aż się chce wstać zza biurka i wyjść na trening. Rafałowi Borowiakowi serdecznie gratulujemy i życzymy kolejnych, udanych startów.
Spodobał Ci się artykuł? Daj lajka i udostępnij dalej. Dziękujemy :)

Chcesz dodać komentarz do artykułu? Zaloguj się lub zarejestruj swoje konto na portalu.